piątek, 5 września 2014

Dogadały się :)

Kiedy nasza rodzina stanęła przed faktem, że tata będzie mieszkać osobno, do głowy przychodziło mi tysiąc myśli na minutę. Jeszcze pół roku temu w najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że życie zmusi nas do podjęcia tak trudnej decyzji. Ale stało się i chwilowo tak żyjemy - ja z Wiki tutaj, w naszym domku, a ukochany Tadi za granicą :/


Jak to jest, że u nas, w Pl nie ma pracy? Ja się pytam jak żyć? I dlaczego tak jest, że człowiek od młodzieńczych lat uczy się pilnie, studiuje, snuje plany, stara się ze wszystkich sił, własnymi rękami, ciężką i sumienną pracą osiągnąć swoje marzenia i nie może?? Czasami mam wątpliwości czy to w ogóle ma sens? Może lepiej kraść, oszukiwać? Wiem wiem, nie powinnam. Nadal jestem głęboko wierzącą osobą i ufam, że każde zdarzenie ma jakieś znaczenie. Może nie w tej chwili jest mi to dane zrozumieć ale wiem, że kiedyś nadejdzie ten moment. 
  
Jedna myśl, która ciągle gdzieś tam po głowie krąży (może poprzez to, że co chwilę ktoś mnie o to pyta) czy my będziemy mieszkać za granicą? Czy będę zmuszona, dla dobra rodziny, opuścić dom? Zostawić wszystko, znajomych, środowisko w którym się wychowywałam, zabrać dziecko i wyjechać do męża? I jak dam sobie radę? Ba! Jak Wiki da sobie radę?? Przecież ona jest taka malutka, ledwo co nauczyła się składać zdania w języku polskim i jak ona dogada się w przedszkolu! Na myśl o życiu za granicą, w obcym kraju, posłaniu dziecka do przedszkola, potem do szkoły, dostaje lekkich zawrotów głowy. I ciągle jakoś martwi mnie ta bariera językowa. Podobno dzieci szybko się uczą, momentalnie łapią wszystko co się wokół nich dzieje i szybko przystosowują się do środowiska w jakim przystało im żyć. 

I chyba właśnie dzisiaj się o tym przekonałam. W ostatni dzień naszego "urlopu" u taty, wybraliśmy się oczywiście na plac zabaw. Zjeżdżalnie, huśtawki, karuzele, dyndające pszczółki na sprężynach i wiele wiele innych atrakcji - to obecnie ukochany świat mojej Kiki :) Przyjemne piątkowe popołudnie sprzyjało spacerom, co było widać po ilości dzieciaczków. Pośród nich 4-letnia dziewczynka, ubrana w ciepły, różowy płaszczyk i kolorową czapeczkę (ooo! ubrana cieplej niż my zmarzluchy z Polski!!) Wika zaczęła korzystać ze zjeżdżalni na przemian z tą dziewczynką. Potem razem poszły na kołysającą się biedronkę oraz pszczółkę :)) Jakie było nasze zdziwienie gdy razem zaczęły się bawić, starsza pomogła Wiki wejść na pszczółkę, pomogła też zejść, a jak Wika się przewróciła to zaraz wyciągnęła pomocną dłoń - dosłownie :) Wyglądały cudownie. Nie potrzebowały słów - dogadały się. A dziewczynka, podejrzewam, pochodziła z Portugalii ( rozmawiała ze swoim tatą w ojczystym języku :) ) 

Cała sytuacja trwała pewnie niecałe 10 minut ale dla mnie były to jedne z ważniejszych chwil. Poczułam, że może faktycznie trzeba czasem zaufać dzieciom, zaufać instynktowi, zaufać samemu sobie, że będzie dobrze, że damy radę i że się da! Czasem niepotrzebne są słowa żeby złapać "wspólny język", zwłaszcza jeśli chodzi o dzieci :)

A co do ubioru - dziewczynka ubrana cieplej niż Wika - od razu wydawało mi się to podejrzane i wiedziałam, że nie jest angielką :p Tutejsze dzieci chodzą w spódniczkach, skarpetkach i krótkim rękawku, kiedy my ubrane jesteśmy w długie spodnie i ciepły sweter :D

Ania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz